top of page
98612236ad9cddf9a4507dd2555d685e_edited.jpg

Bathman: Początek

Bathman: Początek to gotowa, ukończona książka, która jednak nie potrafi znaleźć sobie wydawcy. Dlatego zamierzam wydać tą książkę sam. Nie chcę, byś kupował kota w worku, więc uznałem, że pierwsze 38 stron powieści udostępnię tutaj. Oprócz tego chcę zobaczyć czy projekt spotka się z dużym zainteresowaniem czy też przejdzie niezauważony. Jeśli jesteś influencerem, chcącym nawiązać współpracę to pisz śmiało ;) Dzięki za to, że jesteś i mam nadzieję, że uda nam się uzbierać potrzebną kwotę :P

Home: Witamy

Wstęp

Książka, którą właśnie trzymasz w rękach, jest parodią filmowych przygód Batmana. Nie koncentrowałem się na komiksowych losach tej postaci z kilku powodów. Rysunkowe historie są mniej popularne niż ich ożywione interpretacje, zwłaszcza w Polsce, więc ich parodia dotarłaby do mniejszej liczby osób. Gdyby nie komiksy, postać Batmana nigdy nie powstałaby, ale to widowiskowe opowieści na ekranach go rozsławiły. Duża popularność tego bohatera      utrzymuje się od trochę ponad trzydziestu lat, czyniąc z niego fenomen na skalę światową. Mało który charakter może poszczycić się takim osiągnięciem. Sam niespecjalnie interesowałem się komiksami i zmieniłem swoje podejście, dopiero pisząc tę książkę. Pierwsze przeczytane przeze mnie tytuły przyjąłem dość chłodno, głównie przez styczność z formą, z którą nie miałem wcześniej kontaktu. Potem jednak przekonałem się do nich, odnajdując radość z czytania. Wciąż mam jednak wiele do nadrobienia, nawet jeśli chodzi o ważniejsze tytuły. Jakkolwiek by było, jest to jedna z najstarszych postaci komiksowych − od wydania pierwszego numeru minęły osiemdziesiąt trzy lata w chwili pisania tego tekstu. Jak widać, Człowiek Nietoperz jest niczym wino, im starszy, tym lepszy. W tym miejscu muszę trochę ponarzekać, ponieważ wiem, że w komiksowym uniwersum niewiele dzieje się z bohaterem Gotham. Wygląda to trochę tak, jak gdyby twórcy lub raczej producenci bali się zmieniać cokolwiek w postaci, nie chcąc ryzykować straty stałych fanów. Tym samym doprowadzili właśnie do spadku liczby wielbicieli, którzy niekoniecznie byli zachwyceni brakiem zmian. Inną moją bolączką jest wysoka cena komiksów. Większość czyta się w jeden wieczór, a ileż można wpatrywać się w grafikę, nawet jeśli jest ładna? Za cenę jednej sztuki można opłacić Netflix na parę miesięcy. Gdybym odkrył je jako nastolatek, jeszcze przed obejrzeniem filmów, pewnie zatraciłbym się bez reszty, ale tak się nie stało. Dlaczego ja się wam tłumaczę? Nie wiem.


Skupiłem się na dwóch filmach i wziąłem z nich to, co uważam za najlepsze, czyli fabułę z adaptacji „Batman: Początek” Christophera Nolana z 2005 roku oraz klimat z produkcji „Batman” Tima Burtona z 1989 roku. Nie oznacza to wcale, że to jedyne, co owe filmy mają do zaoferowania − absolutnie nie! Obaj twórcy są arcymistrzami w swoim fachu i w moim osobistym rankingu reżyserów znaleźliby się pewnie w pierwszej piątce, jeśli nie w trójce. Burton stworzył w swoim dziele niepowtarzalną, jedyną w swoim rodzaju atmosferę. Scenografia Gotham do dziś robi wrażenie. Miasto jest brudne, pozbawione kolorów, zatłoczone, obskurne, jednocześnie futurystyczne, pełne ciekawych rozwiązań architektonicznych, wysokich wieżowców oraz przesycone ogromem sztuki i budynków, nawiązujących do stylu gotyckiego, a więc czasów średniowiecza. Przeszłość splata się z przyszłością, tworząc coś zupełnie unikatowego. Co za pomysł! Zdjęcia są przepiękne, muzyka fantastyczna, historia jest prosta, acz wciągająca, nic więc dziwnego, że film stał się gigantycznym hitem.

    Nolan natomiast podszedł do sprawy inaczej, po swojemu. Zrezygnował z pomysłu baśni na rzecz realistycznej, dojrzałej opowieści. To próba odpowiedzenia na pytania: Jak bohater z kart komiksu odnalazłby się w naszym świecie? Jaka mogłaby być przyczyna jego powstania? Jakie przeszkody napotkałby na swojej drodze? Jak wyglądaliby jego przeciwnicy? Reżyser nie skupia się tak bardzo na scenografii czy zdjęciach, dla niego pierwsze skrzypce grają postacie i ich historie. Na pewno dużą rolę odgrywają tutaj aktorzy, są jednymi z najlepszych na świecie: Christian Bale, Michael Caine, Liam Neeson, Gary Oldman czy Morgan Freeman. Kreacje są realistyczne, mają zrozumiałe motywy, są dopracowane psychologicznie, nie ma tutaj miejsca na papierowe twory. Twórca kładzie duży nacisk, by prezentować przyczyny tego, co dzieje się na ekranie, idąc nawet w tym kierunku o kilka kroków za daleko. Klimat jest posępny i mroczny. Historia jest dojrzała do tego stopnia, że momentami poruszane są w niej nawet motywy filozoficzne. Przez to młodsze osoby oglądające film, raczej nie będą się zbyt dobrze bawić, mogą pewnych rzeczy po prostu nie zrozumieć. Dzieło Nolana jest skierowane do nastolatków oraz dorosłego widza. Nie ma w nim jednak brutalności czy nagości. Dla mnie „Batman: Początek” swego czasu był arcydziełem. Nie jestem w stanie nawet w przybliżeniu określić, ile razy go oglądałem. Natomiast każda osoba wytykająca mi jego błędy, była przeze mnie od razu ignorowana. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego ktoś doszukuje się na siłę błędów w czymś, co jest doskonałe? Po latach mój stosunek do tego filmu zmienił się − już nie jest dla mnie perfekcyjny, ale wciąż uważam, że to naprawdę rewelacyjny film, mimo swoich wad. 

    Powstaje pytanie: Czy musisz znać film źródłowy, by zrozumieć jego parodię? „Bathman” jest dobrze przemyślany, więc nie musisz. Działania bohaterów będą dla Ciebie logiczne, rozwój akcji zrozumiały, wątki będą miały sens i nie pogubisz się. Jednak jest jedno wielkie: „ALE”! Spora część humoru Cię ominie, a to w przypadku komedii dość ważna kwestia. Jeśli chodzi o to, który z filmów jest ważniejszy do obejrzenia, to zdecydowanie „Batman: Początek” Nolana. To na nim oparta jest fabuła, a więc też siłą rzeczy postacie, w tym główny bohater. Dlatego zdecydowanie polecam obejrzenie tego filmu lub jego przypomnienie, a później sięgnięcie po tę książkę. Jeśli nie oglądałeś do tej pory filmu „Batman: Początek”, to ciekawym eksperymentem może być najpierw przeczytanie książki, (uprzedzam, że momentalnie może być nieco absurdalnie, co w zasadzie może być zaletą lub wadą, zależy od tego, czy lubisz absurd :)) obejrzenie filmu i ponowne sięgnięcie po książkę. Zobaczysz, jak bardzo będzie się dla Ciebie różniła.


    Książka jest skierowana dla starszego czytelnika. Najmłodsi zdecydowanie nie powinni po nią sięgać! Pojawiają się w niej postacie przestępców, łotrów i niegodziwców, a nic nie zabija tak immersji, jak bandyta wypowiadający się w sposób: „A niech mnie kule biją, tylko nie to! Psia krew, znowu mnie przechytrzyłeś, znowu zostałem pokonany…”. Przestępcy nie mówią w taki sposób, a przynajmniej tak mi się wydaje, ponieważ nie znam żadnego osobiście. Chociaż historia i jej bohaterowie są karykaturalni, to zależało mi na ich maksymalnym ugruntowaniu w rzeczywistości, przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe. Postacie nie są na poważnie, ale są potraktowane w poważny sposób.

Jeśli Batman wiele dla Ciebie znaczy i nie lubisz zmian względem tej postaci, miej na uwadze, że jest to parodia, a nie interpretacja tego bohatera. Człowiek Kąpiel to nie Człowiek Nietoperz − są to dwie różne postacie. Mają tyle samo podobieństw, ile różnic. Część z nich była moją, niekoniecznie wymaganą, zmianą, natomiast część wymusiła na mnie forma komedii. Batman to mroczna persona, nie mógłbym opisać śmierci rodziców, widzianej przez kilkunastoletnie dziecko, w sposób zabawny. Gdyby było inaczej, śmiało moglibyście nazywać mnie Jokerem. Kilka istotnych zmian musiałem więc wprowadzić. Jeśli to dla Ciebie problem nie do przeskoczenia, nie czytaj dalszej części, chociaż pewnie będziesz żałować.

Natomiast jeśli szukasz lekkiej, niezobowiązującej opowieści z dużą ilością slapstickowego humoru i odrobiną dramatu – zostań. Gwarantuję, że będziesz się dobrze bawić.


    Co jakiś czas natkniesz się na nazwę zespołu i tytuł piosenki. Utwory te nawiązują w różny sposób do tego, co dzieje się w opowieści. Najczęściej celując w zabawne tony, ale nie zawsze. Nie niosą one żadnych ważnych treści, są czysto opcjonalne, taki dodatek. Są podobne do darmowego pieczywa czosnkowego podawanego w restauracji, gdy pizza się jeszcze piecze. Jest smaczne, zjesz, bo jesteś głody i dostałeś za darmo, ale nie po to tutaj przyszedłeś. Zaznaczam też, że czasem tylko część tekstu piosenki może pasować do tego, co właśnie się wydarzyło. Przykładowo prawie cały utwór będzie pasował, ale ostatnia zwrotka nie. Niestety, nic nie mogę z tym zrobić. Część pozycji muzycznych należy do dość ciężkich gatunków, takich jak heavy metal. Nie zostały one wybrane przypadkowo, ale o tym dowiesz się dopiero w dalszej części książki. Sporo osób nie przepada za tym gatunkiem muzycznym i domyślam się, że nie chce słuchać takich dzikich dźwięków, ale nie ma nic przeciwko lżejszym utworom. Dlatego obok tytułu umieściłem informację o tym, jaki gatunek reprezentuje dana piosenka.


Mr. Zoob – Mój jest ten kawałek podłogi (alternatywny rock)1


Piotr Fronczewski „Franek Kimono” – 

King Bruce Lee Karate Mistrz (parodia disco, chyba rap)


Turbo – Dorosłe Dzieci (heavy metal)2


Aby było Ci łatwiej, zrobiłem listę utworów ze wszystkimi piosenkami, które pojawiły się w książce. Żeby ją znaleźć, musisz wpisać w YouTube moje imię i nazwisko: Jakub Łosoń, (zdjęcie profilowe z Bathmanem) wejść w playlisty i wybrać: „Bathman muzyka”. Myślę, że sporo osób po kilkukrotnym kontakcie z muzyką, z którą nie mieli wcześniej styczności, polubi nowy dla siebie gatunek i odnajdzie coś nowego, wartego uwagi. Ostatecznie, jeśli jesteś ciekawy tekstu utworów, ale ich gatunek jest dla Ciebie zbyt dużą przeszkodą, zawsze możesz sprawdzić sam tekst piosenki.


    W tym momencie chciałbym podziękować ludziom, którzy w jakiś sposób pomogli mi, wsparli mnie lub dalej wspierają. Musicie wiedzieć, że gdyby nie wy, ta książka pewnie nigdy by nie powstała, a ja nie byłbym w miejscu, w którym jestem. To, że udało mi się napisać tę opowieść, uważam za najbardziej niezwykły fakt w moim życiu, który nie miał prawa wypalić, a jednak się udało. Jestem wzruszony, mogąc mieć Was po swojej stronie i jednocześnie przerażony myślą, gdzie byłbym, gdyby nie Wasza pomoc. Postaram się robić co w mojej mocy, by Was nie zawieść i nie nadużyć powierzonego mi zaufania, chociaż czasami bywa ciężko. Z przyczyn ode mnie niezależnych, nie mogę podziękować Wam z imienia i nazwiska, co pewnie zajęłoby połowę objętości książki. 

    Kolejnymi osobami, którym należy się wdzięczność z mojej strony, są moi czytelnicy. Każda osoba, która wydaje pieniądze na moją twórczość, jest dla mnie ogromnym powodem do dumy, potężnym wsparciem i nową dawką motywacji do działania. Dalej będę robił to, co robię, ponieważ to kocham i nie zamierzam rezygnować z pisania. Jeśli znajdą się osoby, które polubią mój pojebany styl – super, bardzo się cieszę, jeśli nie – trudno – przeżyję. Mam jednak nadzieję, że zostaniecie na dłużej, ponieważ mam jeszcze wiele historii, które zamierzam przelać na papier. A teraz zapnijcie pasy, bo będzie ostro i jedziemy!

Home: Tekst

Część 1

Kiedy słyszysz kruków krzyki złowieszcze,
gdy czujesz dni ostatnich ponure aury,
wiedź, że nie wszystko stracone jeszcze.
Pędź do domu, ile sił dadzą nogi hoże,
może uda Ci się wyprzedzić czarne chmury.
O Boże! A jednak... Już gorzej być nie może...

Home: Tekst

Rozdział 1

    Nad ulicami Godychowic zapadł już zmrok. Pozbawione chmur niebo pozwalało bez przeszkód podziwiać wyjątkowo duży i jasny księżyc. Tamtej nocy całe miasto skąpane było w bieli. Niestety metropolia nie zyskała przez to na niewinności. Przestępcom było wszystko jedno, jakie światło towarzyszy im podczas popełnianych zbrodni.

Jako jedno z większych miast w Polsce, Godychowice wyróżniały się na tle pozostałych pod kilkoma względami. Nigdzie indziej policja nie była aż tak skorumpowana − od inspektorów po zwykłych krawężników. Pierwsi robili to z chciwości, drudzy zazwyczaj z lenistwa lub zmuszeni przez trudną sytuację finansową. Prokuratorzy często byli zastraszani, a procesy i śledztwa zakrawałyby na parodię, gdyby tylko było cokolwiek śmiesznego w tym, że dana osoba spędzała lata w więzieniu za niewinność, a ktoś inny unikał kary pomimo ewidentnych dowodów. Zresztą, więzienia tutaj były tak przepełnione, że powyższe argumenty nie miały aż takiego znaczenia. Nic dziwnego, że tutejsi przestępcy byli tak liczni, a przy tym bezczelni i perfidni. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że mieszkania były w Godychowicach wyjątkowo tanie, podobnie jak i motele. Bliżej centrum najpopularniejsze były kamienice, często zabytkowe i wręcz nachodzące na siebie od gęstego zabudowania, na obrzeżach mieszkano głównie w domach. Można by odnieść wrażenie, że życie w takiej kamienicy stanowi o statusie jej mieszkańców, lecz było dokładnie na odwrót. Aby móc wykonać remont, trzeba było stoczyć batalię w urzędach, by udowodnić, że ten jest absolutnie konieczny. Najwyraźniej urzędnicy bardziej cenili sobie zabytkowość budynków niż szczęście ich lokatorów. Najniższe poziomy kamienic przeznaczone były na lokale do wynajęcia, takie jak: sklep, fryzjer, restauracja, bar i tak dalej. Ulice były wciąż zapełnione samochodami i nie zmieniało się to aż do późnych godzin nocnych. Lampy przypominały naftowe, lecz był to zabieg czysto upiększający − w rzeczywistości działały na elektryczność. Aby nieco ozdobić miasto i odwrócić uwagę od ogólnej szarości, jego władze zdecydowały postawić kilka betonowych słupów dekorujących okolicę. To miasto miało swój niepowtarzalny, surowy klimat – kamienia, betonu i stali. Na tej ostatniej nie oszczędzano, tworząc wiele wiaduktów i mostów, których rozmiary nierzadko robiły wrażenie. Najstarsza część metropolii – Śródmieście – powstała jeszcze w późnym średniowieczu, przez co większość ważniejszych budynków miała gotycki styl. Na przykład ogromna, ceglana katedra powstająca dziesiątki lat. Bezlik sterczyn i cztery wieże sprawiały, że kościół cechowała niezwykła strzelistość. W środku liczne rzeźby królów i proroków zastępowały kolumny w funkcji filarów, łącząc się z żebrowym sklepieniem, co umożliwiło ograniczenie liczby ścian do minimum. Smukłe, wysokie okna, zakończone ostrym łukiem, wypełnione były witrażami, przez co w dzień msze nabierały wyjątkowo onirycznego charakteru. Do katedry można było dostać się przez duże żelazne drzwi oraz półokrągłe, wykonane z marmuru schody. Innym charakterystycznym budynkiem był ratusz. Jego ściany były gładkie i grube, by mogły wytrzymać ciężkie czasy. Oprócz masywności, pierwszym, co rzucało się w oczy, były gigantyczne posągi strażników z mieczami w dłoniach, ze wzrokiem smętnie skierowanym w dół, w stronę ludzi.


    Można też było zażyć tutaj nieco kultury. Było kilka kin, teatrów, nieco na uboczu stała opera. Właśnie rozgrywała się tam sztuka pod nazwą „Jezioro nietoperze”. Kobieta na środku sceny wypełniała swoim potężnym głosem całą dostępną przestrzeń, doprowadzając słuchaczy do ciarek. Ubrana w strój ćmy, miała gigantyczne skrzydła, duże i zarazem urocze oczy oraz pokaźny tułów. Po scenie goniła ją chmara ludzi przebranych za nietoperze.

– Mamo, tato, muszę wyjść – zadeklarował niepewnym głosem jeden z widzów.

– W porządku, tylko wracaj szybko – odpowiedziała mu kobieta z pięknym naszyjnikiem z pereł.

Chłopak przecisnął się między fotelami i chwilę później znalazł się na zewnątrz. Wyjął papierosa i zapalił końcówkę.

– Wojtas, o kurwa, aleś się odjebał! – przywitał go kolega.

– No siema, mordo. Będę musiał lecieć do siebie, żeby się przebrać, a potem kroimy ile wlezie.

– A coś ty właściwie robił w operze? – zapytał wprost dużo mniejszego kumpla i obaj ruszyli w stronę domu Wojciecha.

– Stary, nie uwierzysz, co za akcja! Udało mi się znaleźć staruszkę, mieszka sama. Naciskam domofon i mówię: To ja, twój wnuk, babciu, wpuść mnie. A ona na to: Michałku, czy to ty? No to ja: Tak, to ja, Michałek…

– Streszczaj się, bo nie mamy całego dnia – zauważył podirytowany słuchacz.

– Wpuściła mnie, idę pod drzwi, pukam i mówię, że pilnie potrzebuję dwieście złotych na szkołę. A ona mówi: Jak na szkołę... to dam, ale najpierw zjesz rosołku, bo licho wyglądasz. No to myślę: I będę miał kasę, i trochę podjem, podwójne zwycięstwo. Babcia nalewa mi tego rosołku, podaje do stołu i tylko na mnie patrzy. No to ja biorę łyżkę i próbuje. Kurwa, człowieku, co to był za rosół! No mistrzostwo świata. Nie za tłusty, nie za słony, klarowny, no pychota. Babcia zadowolona, ja zadowolony i już mam się pytać o tą kasę, a ta mówi: to teraz drugie. Patrzę, a ona niesie schabowego z ziemniakami i kapustką. Kotlet na pół talerza, ziemniaki z koperkiem i masłem, a kapusta zasmażana z cebulką. Próbuje i normalnie wypierdala mnie z kapci, takie dobre. Myślę sobie: Taki obiad to na mieście kosztowałby coś koło czterdziestu, a może nawet więcej, złotych. I tak to sobie przekalkulowałem – co mi się bardziej opłaci: zjeść pyszny obiad od czasu do czasu czy jednorazowo dostać dwieście złotych? No debil wybrałby pieniądze. Dwa miesiące już do tej kobiety chodzę.

– To dalej nie tłumaczy, dlaczego znalazłeś się w operze.

– Spokojnie, ryju, daj mi jeszcze chwilę. Jestem u babci na obiedzie, pomidorowa, a na drugie naleśniki. A tu wchodzi jej syn z żoną. Myślę sobie: Ożeż kurwa, co ja teraz zrobię? Uciec, skoczyć przez okno, pobić ich, schować się może za firaną? No nic, zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja. Rodzice wchodzą, a babcia mówi: To jest mój wnuk – Michałek. I oni wtedy przywitali się ze mną i mi się przedstawili! Siedzimy sobie, rozmawiamy, babcia zrobiła nam po kawie i w końcu ta para pyta się mnie, czy nie chcę iść z nimi na operę. Pomyślałem: Michałek by się pewnie zgodził. Więc powiedziałem, że chce. Rodzice kupili mi ten gajer, niewygodne to jak diabli, ale drogie przynajmniej.

– A ta opera, to co tam się właściwie robi?

– Nic. Siedzisz i się męczysz. Na scenie dzieje się chuj wie co, ludzie drą japę, jak by ich ktoś po jajach kopał, a wszyscy słuchają skupieni i udają, że im się to podoba, bo bogatym powinny podobać się takie rzeczy. Na szczęście mam więcej rozumu w głowie niż ta banda debili i przez cały czas miałem w uszach słuchawki.

Wojtas razem z Adrianem znaleźli się w pokoju tego pierwszego. Była to niewielka klitka, samo łóżko zajmowało jedną trzecią dostępnego miejsca. Resztę stanowiła szafa na ubrania, tych nie było wiele, a już na pewno nie były różnorodne, oraz biurko ze starym komputerem stacjonarnym. W pokoju czuć było swąd wydobywający się z popielniczki, w której dopalał się niezgaszony papieros. Przy biurku znajdowała się kolekcja najtańszych piw z całej okolicy i talerz z resztą kolacji. Ścianę upiększało godło ulubionego klubu piłkarskiego, nieudolnie namalowane sprayem. Tynk kruszył się ze ścian, kolor domagał się odświeżenia, podłoga ze starości nadawała się jedynie do wymiany, a przy ścianie zwisał luźno kabel. Nikt się tym wszystkim zbytnio nie przejmował.

    Obaj panowie opuścili budynek i udali się do jednej z bocznych uliczek, by zaczaić się na niespodziewających się niczego przechodniów. Wystarczyło zejść z głównej drogi, by zobaczyć obraz nędzy i rozpaczy – wszechobecne śmieci, szczury zjadające resztki jedzenia, wandalizm, brud, smród wymiocin, kartonowe domy bezdomnych i kilku pijaczków wracających do domu. Nasza dwójka, delektując się smakiem papierosa, pochłonęła się rozmową do tego stopnia, że prawie nie zauważyli przechodzącej obok kobiety – najłatwiejszego celu z możliwych. Adrian zaszedł ją i zmusił do zatrzymania się, Wojtas wyciągnął nóż sprężynowy i odebrał torebkę przestraszonej właścicielce, która zapłakana uciekła w stronę swojego domu. Złodzieje wolnym krokiem udali się do sklepu, kupili pół litra wódki, sok oraz paluszki i skierowali się na dach jednego z bloków. Nie był to weekend, więc nie chcieli zbytnio szaleć z ilością alkoholu.

Wybór padł na dach raczej z konieczności niż chęci spędzenia wieczoru właśnie tam. Pokój Wojtasa był miniaturowy, jego kolega ledwo się w nim mieścił, a mieszkanie Adriana odpadało, bo jego mama była wyczulona na imprezy w środku tygodnia i stanowczo ich zabraniała, ponieważ wstawała o piątej i musiała być wyspana, by jakoś przetrwać te osiem godzin w pracy. Bary były jedyną sensowną alternatywą, ale tam wódka była zbyt droga, a na piwo było już za późno.

– Pięćdziesiąt dla ciebie, pięćdziesiąt dla mnie. – Wojtas podzielił się łupem, opróżniając portfel, po czym wyrzucił go przed siebie, obserwując, jak ten znika za krawędzią dachu.

– Ten telefon to sobie zostawię. Podoba mi się.

– Po co ci? Masz ich już chyba piętnaście.

– Ja je kolekcjonuję, to moje nowe hobby.

– Skolekcjonuje to cię policja, jeśli kiedyś wejdą do twojego domu. Wiesz, Adrian, drugiego tak głupiego jak ty, to można by latami po świecie szukać. – Po chwili coś zmąciło ciszę. – Słyszałeś? – Zapytał, podenerwowany, napinając się.

– Co?

– Takie jakby: łup.

– Nie. Co ty taki wydygany? Uspokój się i pij, bo będziemy tu do rana siedzieć. Chociaż… Zobacz, Wojtas, jaka ta noc jest piękna, kurwa mać, a i butelka jeszcze dopiero co zaczęta – odparł, wzdychając.

– Może lepiej pospieszmy się trochę, co? – zaproponował, trochę niepewnie, po czym szybko dodał – Słyszałeś o tym wariacie, co nocą chodzi po mieście i wszystkim spuszcza wpierdol?

– Słyszałem i powiem ci coś: niech no się ten frajerzyna pojawi, to chętnie mu pokażę, kto rządzi na rejonie! – Przechwalał się z uśmiechem na twarzy, wskazując kciukiem zaciśniętej pięści na siebie. – Myślisz, że taki z niego zabijaka? Mnie się bardziej wydaje, że jeden z drugim wypili za dużo, postawili się nie temu, co trzeba, rano obudzili się ze śliwą pod okiem i wymyślili bajeczkę o nie wiadomo kim. Denerwuje mnie gadanie o nim. Kto by miał niby ubierać się w taki kostium?

– Świr. Wariat, czubek, psychol, mieszkaniec domu bez klamek. Serio, całe miasto o nim mówi, i tylko o nim. Za niedługo na pewno napiszą też w gazetach i zobaczysz, co się wtedy stanie. Policja…

– Daj już wreszcie spokój! – Większy z kolegów nie wytrzymał. – Już zaczyna wkurwiać mnie to twoje pierniczenie. – Adrian zajrzał do wnętrza torebki, by chwilę później wyrzucić wszystko na ziemię. – Tu już nic nie ma. Bilet, kalendarz, podpaski.

– Te podpaski to ja wezmę. Choćby po to, żeby jakiejś lasce kiedyś dać.

– Daj spokój, wyrzucam je.

– Kolega ma rację, mogą się wam przydać.

Słysząc głos tuż za głowami, obydwaj gwałtownie wstali i zrobili kilka kroków przed siebie. Przypadkiem kopnięta butelka wódki przewróciła się, przez co ciecz zaczęła się wylewać. Wojtas wyciągnął swój nóż, Adrian podciągnął rękawy. Jeden i drugi wpatrywali się w miejsce, skąd dobył się tajemniczy głos. Widzieli tylko ciemność. Z nerwów drżały im ręce, serca waliły niczym młotem, oddychali szybko i nieregularnie. Wyczuleni na każdy szmer, stali cali napięci i gotowi, by ruszyć do walki z nieznanym. Wtem, z mroku wyłoniła się sylwetka. Mężczyzna w kostiumie szedł w stronę złodziei wolnym krokiem, pozwalając, by szczegóły jego stroju pokazywały się stopniowo. Początkowo widoczny był tylko zarys, jakby długi płaszcz aż do samej ziemi, a w miejscu głowy coś na kształt kuli. Materiał zarzucony był w tył, niczym tło dla reszty stroju. Czarne spodnie, o ile można tak je nazwać, zlewały się z kolorem płaszcza, podobnie jak i rękawy. Tors zamaskowanego mężczyzny był żółty, tak samo jak szyja i głowa, przez co od razu rzucał się w oczy. 

Najpierw, nie czekając na zaproszenie, Wojtas ruszył na dziwnego człowieka ze swoim nożem. Przeciął nim powietrze raz, drugi, trzeci, lecz rywal samymi tylko ruchami tułowia unikał cięć. Bohater w pelerynie wyprowadził celny cios w twarz, po czym chwycił nadgarstek zbója i wykręcił go tak, by nóż opuścił dłoń właściciela. Gdy broń spadała na ziemię, zamaskowany mężczyzna chwycił ją drugą ręką i odrzucił w kąt. W tym czasie Adrian zaszedł przeciwnika od tyłu i sprawnie założył mu duszenie. Tym samym nieco zaskoczył żółto-czarnego wojownika, jednak jak najbardziej pozytywnie. Zobaczymy, co potrafisz, pomyślał zamaskowany mężczyzna, po czym uderzył złodzieja tyłem głowy, trafiając go w nos. Chwycił jego rękę i zastosował rzut, który powalił Adriana na plecy. Wojtas, nie wiedząc co począć, zdębiał i stanął jak ten słup soli. Adrian zdążył wstać, lecz mocne kopnięcie przodem wyeliminowało go z walki na dłuższy czas. Wojtas wykorzystał okazję i ruszył biegiem w stronę klatki schodowej. Nie udało mu się zrobić więcej niż kilka kroków, ponieważ nogi skrępowała mu linka z obciążnikiem. Nie mogąc ruszać nogami, padł przed siebie, ratując się jedynie rękoma przed bolesnym zderzeniem z ziemią. Przez chwilę czołgał się, aż w jego plecach znalazła się strzałka. Nie minął moment, a całkowicie opadł z sił. Leżał teraz na ziemi, nieruchomo niby głaz. Zawiodłem się, chłopaki. Gdyby była was czwórka lub piątka… No nic, może następnym razem, pomyślał mężczyzna. Obrońca Godychowiczan własnoręcznie zwinął linę, przybliżając sobie oprycha, obrócił go na plecy i ułożył tuż przy krawędzi dachu.

– Wiem, że mnie słyszysz. – Była to prawda. Wojtas doskonale słyszał słowa wypowiadane zimnym, nienaturalnym głosem zamaskowanego mężczyzny. – Jesteś od teraz sparaliżowany i tylko ja mam potrzebne ci antidotum. Będę tu przychodził co jakiś czas w odwiedziny, żebyś czasem nie poczuł się samotny.

Unieruchomiony typ spod ciemnej gwiazdy wpatrywał się w dziwnie wyglądającego mężczyznę, wytrzeszczając oczy. Oddychał ciężko, jakby walczył z samym sobą. Na jego twarzy pojawiły się wielkie krople potu. Teraz mógł przyjrzeć się dokładniej kostiumowi ciemiężyciela. Jego ciało pokrywała gruba warstwa gumy lub czegoś do niej podobnego. Najwięcej było jej w miejscu głowy – na tyle dużo, że ta przypominała kulę. Tam, gdzie zazwyczaj znajdują się oczy, namalowane były białka i czarne okręgi w ich wnętrzu. Zamiast ust miał pomarańczowy dziób. Na klatce piersiowej widniała żółta kaczuszka w czarnej elipsie, brzuch wyrzeźbiony był na podobieństwo mięśni, niżej znajdował się pas.

– Powiesz o mnie wszystkim swoim kumplom. Jestem Bathman.

Cholera, analizował Bathman, muszę się zdecydować albo na paraliż, albo na kumpli. Oba te teksty nie mają zwyczajnie sensu. W każdym razie, ten kretyn nie skojarzy faktów, nawet gdy mu je przez przypadek podałem na tacy. Jest tak przestraszony, że być może do końca trwania paraliżu będzie myślał, że od teraz spędzi tak swoje życie. Chciałbym zobaczyć jego minę za pół godziny.


Mr. Zoob – Mój jest ten kawałek podłogi (alternatywny rock)3

i

Piotr Fronczewski –Franek Kimono – 

King Bruce Lee Karate Mistrz (parodia disco, chyba rap)




    Kilka dachów dalej Bathman wpatrywał się w ulice Godychowic, jednocześnie słuchając policyjnych kanałów przekazywania informacji. Również tych zaszyfrowanych. Noc zapowiadała się spokojnie – drobne kradzieże, pobicia, tylko jedno molestowanie. Zamaskowany mściciel zatonął w rozmyślaniach, jak to często miał w zwyczaju w podobnych sytuacjach (była to jedyna tolerowana przez niego forma uprzyjemnienia sobie czasu w oczekiwaniu na jakąś akcję), co nie oznaczało, że przestał zwracać uwagę na ulice swojego miasta czy nasłuchiwać policyjnego radia. Przypomniał sobie, jak właściwie to wszystko się rozpoczęło.


    Mimo że minęły już cztery lata, ja wciąż nie potrafię przestać o tym myśleć… Tyle mi się wtedy przytrafiło… Teraz mam wrażenie, że te wydarzenia rozciągnięte były na kilka tygodni, przynajmniej dwa lub trzy. Wszystkie szczegóły zatraciły się w mojej głowie, ale coś tam jeszcze pamiętam. Gdy zaczynam wspominać dawne czasy, pierwsze, co sobie przypominam, to potężny ból, który wtedy czułem. Potem strach, samotność. Myślenie o tym sprawia, że wszystko wraca. Mimo tego dalej to robię. To jak odkopywanie trupów, żeby sprawdzić, czy na pewno nie żyją. Oczywiście, że nie żyją. Tkwią zakopani w ziemi od lat, ale jednak na przekór samemu sobie, właśnie tak robię. Nie zapomnę tego nigdy, choćby nie wiem jak bolało. Są rzeczy na tym świecie, dla których warto cierpieć. Bartek, bo tak brzmiało imię Bathmana, przypomniał sobie moment, w którym siedział w salonie, czekając na rodziców.

Miał wtedy dziewiętnaście lat. Nieco dłuższe, hebanowo czarne włosy, które układały się odrobinę chaotycznie na jego głowie. Jego szczęka była tak ociosana, że przypominała nieco szklankę do whisky o kwadratowej podstawie. Jego niebieskie oczy, choć tak często nieobecne, teraz skupiły się na uważnym obserwowaniu rzeczywistości dookoła. Po gładko ogolonej twarzy przemknął uśmiech. Myśl, żart, zabawna uwaga, mogło to być cokolwiek. Gdy był wyjątkowo wesoły, co nie zdarzało się często, pokazywał idealnie białe zęby, jakby trzymał taką drogocenność na specjalne okazje, taką jak ta.

Gdy przypominam sobie te czasy, nie mogę uwierzyć, że kiedyś tak wyglądało moje życie. Byłem wtedy zupełnie innym człowiekiem. Tak łatwowiernym, że aż mi się chce śmiać. A jakim lekkomyślnym! Można by pomyśleć, że naiwnie głupim, ale to nie prawda. Po prostu nie dopuszczałem niektórych faktów do świadomości. Wydawało mi się, że to, co mam, zwyczajnie mi się należy. Że moje życie zawsze będzie tak wyglądać. Że owszem, pewnie, coś tam się pozmienia, wydarzy się coś nie do przewidzenia, lecz naiwnie wierzyłem, że niektóre rzeczy na tym świecie są pewne. A pewna jest tylko zmiana.


– Wiemy, że zdajesz sobie z tego sprawę – mówił Tomasz Łędzki, zwracając się do swojego syna, jednocześnie prowadząc swoją walizkę – ale pamiętaj: już za miesiąc będziesz pisał maturę. Do tego momentu na pewno wrócimy, ale byłoby co najmniej nierozsądne, gdybyś przez cały ten czas nie zajrzał do książek.

– Tato, zachowujesz się, jakbyś mnie nie znał – odparł znudzonym tonem.

– Wcale nie chodzi mi o tego typu książki. Powieści możesz sobie czytać w czasie wolnym dla przyjemności. Ja mówię o prawdziwej literaturze.

– Rozumiem. – Twarz Bartka była niczym głaz, głos też mu nie zadrżał, chociaż już widział oczyma wyobraźni, jak spędza wieczór.

– Kiedyś matura to rzeczywiście było coś. A dzisiaj…

    Bartek słyszał to już tak często, że mógł łatwo zgadnąć, co ojciec powie za chwilę: To, co dawniej było na studiach, teraz jest w szkole średniej albo już za jakiś czas, jeśli nic się nie zmieni, zadania na maturze będą na zasadzie – połącz kropki w rysunek, pokoloruj odpowiednie pola, wpisz wyniki dodawania i odejmowania. Teraz młodzi wszystko mają, nie to, co my, myśmy nic nie mieli, nic nie było, i tak dalej.

    Młody Łędzki słuchał ze zobojętniałą miną i nawet delikatnie potakiwał, lecz w głowie emanowała tylko jedna myśl: jedźcie już wreszcie.

    Ile ja bym dał, żeby móc teraz porozmawiać z ojcem. Nawet gdybym miał tylko słuchać jego marudzenia.

– Szkoda, że z nami nie jedziesz. Może zmieniłeś zdanie? Bilet jest jeszcze ważny, a spakować się możesz w moment. Trudno, następnym razem. Alfred będzie miał na Ciebie oko, a w razie potrzeby będzie informował nas na bieżąco, prawda Alfredzie?

Lokaj niósł akurat bagaż żony Tomasza – Marty Łędzkiej. Mężczyzna wchodził w podeszły wiek, nie wyglądał jeszcze na starca, ale do młodego też było mu daleko. Pomimo wyraźnych sprzeciwień Tomasza, często zabierał się za zadania wymagające krzepy, czasem przerastające go. Identycznie było i tym razem. Walizka musiała być ciężka, ponieważ Alfred trzymał ją oburącz i o mało nie wyzionął ducha, gdy w końcu położył ją na ziemi. Sapał i charczał niby lokomotywa, trzęsące się ręce oparł na kolanach i tylko zerkał z dołu na pracodawcę swoimi małymi, niebieskimi, acz inteligentnymi oczami.

– Wiem, wiem – bąknął. – Poza tym wcale nie jest aż taka ciężka.

– Właśnie widzieliśmy. Alfredzie, jeśli chcesz zgubić kilka dodatkowych kilogramów, powiedz słówko, a zaraz coś wymyślimy. – Nie był to bezpodstawny przytyk, patrząc na powiększający się w szybkim tempie brzuch lokaja. – Będziesz miał oko na moje dziecko?

– Bezdyskusyjnie. Będę jak Tommy Lee Jones w „Ściganym” – rzucił z wyraźną nutą sarkazmu.

– Taki właśnie masz być, takiego Cię uwielbiamy. Nawet wygląd się zgadza – skomentował Tomasz.

Alfred wymienił z nim porozumiewawcze spojrzenie, uśmiechając się subtelnie, jak to miał w zwyczaju. Gdy tylko niskiej postury emeryt zobaczył wyraz twarzy lokaja, przestał wyglądać na zatroskanego.

– Jesteś już pełnoletni – znów zwrócił się do swojego syna – ale to nie oznacza, że masz pić na umór. A imprezy tylko w weekendy. – Tu Tomasz zmieszał się nieco. – I żeby po naszym powrocie dom cały czas stał tam, gdzie stoi teraz!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, po czym nastąpiła chwila niezręcznej ciszy.

– Oj, skarbie, nie bądź znowu taki wymagający – włączyła się do rozmowy Marta, mama Bartka. – I żeby nikt nie sypiał w naszej sypialni, a już…

– Dobrze, słyszałem to już ze trzy razy. Wszystko jest absolutnie jasne. Jeśli się nie pospieszycie, to samolot wam ucieknie.

– Nie poganiaj nas, jeszcze mamy trochę czasu – zauważyła Marta. – Na pewno nam go wystarczy, by cię porządnie wyściskać przed wylotem.

Mama objęła syna, a ten odwzajemnił uścisk. Ojciec równie czule pożegnał się z chłopakiem i rzucił na odchodne, chwytając większą z walizek:

– Pamiętaj, synu: nauka jest ważna, ale młodość też ma swoje prawidła. – Tomasz mrugnął jednym okiem, kończąc swoją myśl.

– Zapamiętam. Odwiezie was Alfred czy macie zamówioną taksówkę? – dopytywał się.

– Jedziemy taksówką. Powinna tu być lada moment. Kochanie, zadzwoń może do brata, że już wyjeżdżamy – powiedziała mama.

– Dobrze.

Kilka następnych minut minęło w raczej sztywnej atmosferze. Samochód, podjeżdżając, rozświetlił dworek i okolice, ożywiając towarzystwo. Tomasz z Bartkiem chwycili za walizki i zanieśli je do bagażnika.

– Pozdrówcie wujka Bena – rzucił Bartek mimochodem, wracając do domu.


Rodziców nie było od mniej więcej dwóch godzin, a dworek już cały chodził od głośnej muzyki. Z głośników sączył się popularny hip-hopowy kawałek znanego amerykańskiego rapera. Impreza miała się odbyć w jadalni, gdzie zaproszeni goście jedliby lub pili, i w pokoju obok, kompletnie pustym, przeznaczonym na tańce. Barek został odpowiednio wyposażony, na stole znalazły się słone przekąski, a Alfred kończył smażyć kurczaka w panierce, co jakiś czas spoglądając na rosnące w piekarniku ciasto. Nagle rozległ się dzwonek – goście stali pod drzwiami. Pomimo starszego wieku i słabszego słuchu, Alfred wyłowił ten dźwięk i ruszył, by otworzyć. Idąc, przejrzał się jeszcze ostatni raz w lustrze, poprawił włosy i pociągnął za klamkę. Na widok starego znajomego grupa emerytów wybuchnęła entuzjazmem. Lokaj przywitał się z każdym z osobna, zamieniając z nim lub nią kilka słów, i zaprosił wszystkich do środka. Niektórzy z gości byli o kulach lub wspomagali się balkonikiem, więc pokonanie sporej odległości było dla nich nie lada wyczynem, lecz jak się okazało, w imprezowaniu doświadczenie jest najważniejsze. Alfred nie był w stanie na bieżąco donosić piw. Kufle zostawały opróżniane w zastraszającym tempie. Jedna ze starszych kobiet wyciągnęła ze swojej torebki nożyczki do paznokci, czym zaskoczyła wszystkich.

– Wiesia, co ty robisz, zwariowałaś? – Śmiała się jej koleżanka.

– Patrz na to, ty stara raszplo. – Kobieta w cekinowej sukience zrobiła dziurkę w puszcze, otworzyła ją i wyssała zawartość w mniej niż dziesięć sekund. Reszta, widząc jej wyczyn, głośno wyraziła swoje zadowolenie, jedynie dwie spokojniejsze panie poczuły się zdegustowane, gdy ich koleżanka beknęła głośno i ostentacyjnie. Alfred postawił na stole kurczaka, a razem z nim zakąski i wódkę.

Dziewczyny wyskoczyły na parkiet, słysząc kawałek pod tytułem Ale wkoło jest wesoło, grupy Perfect4. W tym samym czasie jedno piętro wyżej, w swoim pokoju siedział Bartek. Skupiony na grze komputerowej, starał się ignorować dzikie dźwięki z dołu. Szczególnie lubił RTS-y, czyli gry strategiczne, a zwłaszcza takie hity jak na przykład: Warcraft 2, Age of Empires 2 czy aktualnie największe nowości, czyli The Settlers 2 i Dungeon Keeper 2. Aktualnie ogrywał kupioną całkiem niedawno – Heroes of Might and Magic 3, losowy scenariusz. Było coś magicznego w tej produkcji, a przekonywał się o tym każdy, kto choć raz w nią zagrał. Niesamowita muzyka i dźwięki wprowadzające w specyficzny stan jakby transu, zachwycająca grafika, bogate uniwersum, mnóstwo mechanik i walki przypominające zasadami szachy. Zabawa wciągała niczym mokradła. Zawsze było coś jeszcze do zrobienia, jeszcze tylko ta jedna tura, aż tu nagle okazywało się, że jest czwarta nad ranem, a do szkoły trzeba wstać na siódmą. Lecz nie tym razem.

Ze słuchawek James Hetfield napierdzielał tekst piosenki Enter Sandman z piątego albumu grupy Metallica. Heavy metal był Bartkowi szczególnie bliski. Rock też ale to takich wokalistów jak: Bruce Dickinson, Serj Tankian, Tom Araya, Brian Johnson, Ozzy Osbourne czy Lemmy Kilmister uwielbiał słuchać. Ciężkie brzmienie gitar, zabójcze tempo perkusji, szczególnie ważny w tym gatunku muzycznym bas i surowy, mocny głos – ten rodzaj muzyki nie miał sobie równych. Rodzime zespoły reprezentujące ten gatunek, grały na nadzwyczaj wysokim poziomie. Niektóre można by nawet porównywać do światowych gigantów, wystarczy wspomnieć takie grupy jak: Acid Drinkers, Kat, TSA, Turbo czy Vader. Aby móc zobaczyć swojego idola, Bartek często przemierzał Polskę lub nawet Europę. Wytarte glany, skórzana kurtka, która urosła w jego oczach niemal do rangi artefaktu, koszulka ulubionej kapeli i to niesamowite uczucie wyczekiwania. Krzyk kogoś z przodu widowni, artysta wchodzący na scenę, cała publiczność szaleje. Ciarki na plecach, odśpiewane wszystkie refreny, nierzadko zdartegardło, a czasem dzikie pogo pod sceną.

Piękna sprawa. Ostatnimi czasy Bartek był zbyt skupiony na nauce i musiał sobie odpuścić kilka takich imprez. Co prawda nie grali akurat na nich jego ulubieni artyści, ale jednak. Uczył się w liceum, w klasie o profilu matematyczno–fizyczno–informatycznym. Maturę miał pisać z informatyki, matematyki, polskiego, angielskiego oraz ustną z języka polskiego i angielskiego. Matematyka była zdecydowanie jego najmocniejszą stroną. Rozwiązywanie zadań przychodziło mu z łatwością już od najmłodszych lat. Już pierwszy nauczyciel zauważył spory talent u chłopca i poinformował o tym jego rodziców, a oni przypilnowali syna, by ten rozwijał swoje umiejętności. Bartek przez ostatnie trzy lata godzinę dziennie poświęcał na ćwiczenie matematyki. Od poniedziałku do piątku. To wystarczyło, by był najlepszy w swojej szkole. Informatyką zainteresował się znacznie później, lecz jego romans z tą dziedziną nauki był dużo gorętszy. Właśnie informatykę chciał studiować, by w przyszłości pisać programy lub tworzyć gry komputerowe. Wyniki matur miały mieć dla niego kluczowe znaczenie, lecz tak naprawdę Bartek nie stresował się zbytnio. Licealna matematyka nie miała przed nim tajemnic, informatykę miał opanowaną bardzo dobrze, umiał porozumiewać się i pisać po angielsku – może nie jakoś wybitnie zwłaszcza przy tematach takich jak polityka, ale zwykła rozmowa nie była dla niego żadnym problemem. Jedynie język polski był mu kamieniem u szyi. Streszczenia znał, lubił czytać i często robił to w czasie wolnym, ale nie interesowały go książki sprzed kilku stuleci. Ludzie tamtych czasów wraz ze swoimi troskami dawno minęli. Popularne kryminały, thrillery, powieści gotyckie – to czytało mu się znakomicie. Znał epoki i ich realia, umiał czytać ze zrozumieniem, więc wystarczyło tylko nie popełnić błędu kardynalnego i witajcie czteromiesięczne wakacje.

Bartek wyczuł znajomy zapach. Oderwał się od komputera, pociągnął kilka razy nosem i oburzył się: Nie no, to już jest przesada.

Grał już dość długo, więc uznał, że na ten dzień wystarczy. Zrobił zapis, wyszedł z programu, wyciągnął słuchawki z uszu i położył się na łóżku. Niewybredny tekst piosenki disco polo, który dobiegał z piętra niżej kłuł go w uszy. Jego pokój był duży, ale to naprawdę duży. Stało tam dwuosobowe, porządne łóżko, na wprost którego znajdował się telewizor, duże, solidne biurko, a ogromna szafa na ubrania zajmowała całą ścianę. Była tam też mniejsza na książki, stolik nocny i kilka gadżetów. Z pokoju można było przejść przez jedne drzwi na korytarz, a przez drugie do prywatnej łazienki, gdzie poza standardowym wyposażeniem znajdowała się duża wanna, z opcją jacuzzi, duże lustro, i ogrzewanie podłogowe. Chłopak wyszedł ze swojego pokoju i udał się do prywatnej siłowni, który jednocześnie stanowił pokój do ćwiczenia sztuk walki. Często trenował z przeszkoloną do tego osobą, czasem, gdy miał akurat chwilę wolnego czasu, rozwijał swoje ciało sam. Nie miał imponującej masy mięśniowej, był raczej szczupły, choć na brzuchu można było już zauważyć zarys rzędów sześciopaku. Nie przestrzegał żadnych diet, regularnie jadł zdrowe, zbilansowane posiłki i starał się unikać słodyczy. To wystarczyło, by mógł cieszyć się płaskim brzuchem.

Po krótkiej rozgrzewce zrobił serię pompek, brzuszków, podnoszenia hantli i popracował nad nogami, barkami i plecami. Jako że miał jeszcze trochę siły, stanął przed workiem i zaczął uderzać. Trenował boks od siedmiu miesięcy, głównie samemu, opierając się na wiedzy z książek i na własnych obserwacjach. Proste, haki, sierpy miał już z grubsza opanowane, lecz cały czas musiał skupiać się na właściwej pracy nóg, bioder, ramion, odpowiednim oddychaniu i łączeniu ciosów w serie. Trenowanie boksu dawało mu niesamowicie dużo satysfakcji, zwłaszcza że sam dochodził do wielu rzeczy. Nie oszczędzał się i widział tego rezultaty. Oprócz walki na pięści uczył się też krav magi – już od dwóch i pół roku. Trener udzielał mu lekcji w czteroosobowej grupie. Uczył pchnięć, dźwigni, jak i uderzeń czy kopnięć, gwarantujących największą skuteczność w walkach bez udziału sędziego. Żadne wrażliwe części ciała – a może zwłaszcza wrażliwe części ciała – nie mogły czuć się bezpiecznie. Gardło, oczy, potylica, krocze były szczególnie często brane na cel. Nie bez powodu. Dodatkowo krav maga opiera się na kilku różnych sztukach walki, między innymi na boksie, więc Bartek miał już jakieś umiejętności, gdy zaczynał równoległy trening. Oprócz tego ćwiczył judo, którego elementy też są obecne w izraelskiej sztuce samoobrony. Na zajęcia japońskiej sztuki walki zaczął chodzić, gdy miał trzynaście lat, a skończył w wieku siedemnastu. Na początku lekcje przypominały bardziej zabawę niż prawdziwe pojedynki, lecz z czasem podejście trenujących się zmieniało. Judo jako jedna z nielicznych sztuk walki nie wymaga znacznej siły, co oczywiście nie oznacza, że wytrenowany judoka jej nie ma. Niemniej, nie o siłę tutaj chodzi a o technikę. Próbując obalić siłą wyższego o głowę i szerszego od dwudrzwiowej szafy przeciwnika, tylko się niepotrzebnie można namęczyć. Za to podkładając mu nogę w odpowiedni sposób i obracając nim tak, by musiał zrobić krok w tył, rywal poleci w stronę ziemi niczym ścięte drzewo. Mogłoby się wydawać, że taki trening rzucania przeciwnikami musi być wyjątkowo bolesny. Nie jest tak ze względu na odpowiednie podłoże na sali ćwiczeń – podobne do maty, lecz bardziej twarde. Nic nie daje takiej satysfakcji, jak dobrze wykonany rzut przeciwnikiem i założenie dźwigni czy duszenia.

Zainteresowanie Bartka sztukami walki wzięło się z nieprzyjemnego wydarzenia, gdy był jeszcze dzieckiem. Wracając do domu został brutalnie pobity przez dużo starszych, odurzonych nastolatków, ponieważ nie chciał oddać im drogiego zegarka. Sytuacji nie polepszał fakt, że pośród napastników znajdował się kolega z klasy chłopca, który był razem ze swoim starszym bratem, mniej biernym w całym zamieszaniu. Zegarek i tak zmienił właściciela, a jedyny syn Łędzkich trafił do szpitala, w którym spędził dwa tygodnie. Wydarzenie to mocno go zmieniło. Stał się bardziej zamknięty na innych, ostrożny, dużo częściej czuł irracjonalny lęk. Jego ojciec w pewnym momencie wpadł na pomysł, jak ponownie tchnąć nowe pokłady pewności siebie w chłopca. Zabrał go, kompletnie nieświadomego, na prowadzone przez znanego Tomaszowi mężczyznę zajęcia judo. Rodzic początkowo miał lekkie obawy co do tego, jak jego dziecko zareaguje na widok walczących ludzi. Jego zachowanie mogło być różne. Młody Bartek w pierwszej chwili nie chciał wziąć udziału w zajęciach. Tomasz widział, że syn się boi, ale porozmawiał z nim otwarcie i udało mu się namówić go na pierwszą lekcję. Chłopiec był wycofany, uważnie obserwował i zachowywał wzmożoną ostrożność. Jednak gdy po ćwiczeniach rozgrzewkowych inni młodzi adepci judo zaczęli trenować pierwsze rzuty, Bartek był oczarowany widokiem ludzi rzucających innymi o ziemię, niczym workami ziemniaków. W tamtym momencie chciał posiąść tę umiejętność bez względu na cenę. Trener wiedział o niedawnym wydarzeniu z życia chłopca i zachowywał wobec niego pewną dozę ostrożności, by nie zrazić go na samym początku. Otworzono nową grupę dla dzieciaków i tak Bartek rozpoczął pierwsze ze swoich licznych hobby. Po czterech latach zapragnął zmiany i przerzucił się na krav magę, by potem dodać boksowanie do swojej listy umiejętności. Jego inne pasje – matematyka, informatyka, muzyka metalowa – wzięły się z bardzo prozaicznych powodów. Bartek nie miał zbyt wielu kolegów i ani jednej osoby, którą mógłby nazwać przyjacielem. Tak bogato wypełniony grafik, pozwalał mu uniknąć wolnych dni, spędzonych na nicnierobieniu. Podczas gdy jego znajomi ze szkoły chodzili na dyskotekę, do barów czy imprezowali u siebie nawzajem, on spędzał czas, rozwijając się. Od pobicia nie był w stanie utrzymać z kimś głębszej relacji. Miał kolegów z zajęć krav magi i trzech, z którymi jeździł na koncerty – Pawła, Juliana i Radka – ale żadnego z nich nie mógłby nazwać przyjacielem. Jeśli chodzi o dziewczyny, sytuacja wyglądała podobnie. Zdarzało mu się spotykać kilka razy z naprawdę pięknymi kobietami, lecz przekłucie koleżeństwa na coś więcej, było czymś ponad jego siły. Aktualnie był w stanie pokonać w walce górę mięsa, ale nie przekładało się to na pewność siebie. Umiejętność walki a prowadzenia rozmowy, to dwie zupełnie różne bajki.


Bartek zasnął ze słuchawkami w uszach. Gdy poprzedniego dnia skończył trenować, wziął szybki prysznic i poczuł, że jest strasznie głodny. Z jednej strony bał się tego, co zobaczy, gdy zejdzie na dół, ale z drugiej strony próbować zasnąć z pustym brzuchem to istna męka. Niczym cień wślizgnął się do kuchni i zwędził kilka kawałków kurczaka, trochę sałatki i piwo, które wypił, oglądając czarno-biały film w telewizji. Jako że poszedł spać dość późno, późno też wstał. W świetle dnia poimprezowe pobojowisko wyglądało koszmarnie.

– Paniczu Bartku – wypowiedział lekko niewyraźnie Alfred, wstając od stołu i zataczając się. – To wszystko będzie posprzątane, obiecuję. Wszystko będzie dobrze. Koledzy mi pomogą, razem damy radę, naprawdę. Czy damy radę?! – Towarzystwo odpowiedziało, chrapiąc.

– Czasem się zastanawiam, który z nas ma lat dziewiętnaście, a który sześćdziesiąt. Ja zjem na mieście, a ty, Alfredzie, postaraj się ogarnąć cały ten burdel. Skąd ty znasz tych wszystkich ludzi? Nie ważne. Mam nadzieję, że zabezpieczyłeś dom przed kradzieżą?

– Tak jest, paniczu. Wszystkie drzwi pozamykałem, cenne przedmioty ukryłem. Jedynie jakimś cudem ci dranie dobrali się do barku. Nie wiem, jakim sposobem, skoro tylko ja miałem do niego klucz. – Staruszek zrobił zatroskaną minę, podrapał się za uchem i dodał wyraźnie zdenerwowany – ta banda, ten motłoch… jak bydło! Dobrze, że panicz tego nie widział…

– Nie musisz mi się tłumaczyć, rozliczysz się z tatą. On dokładnie sprawdził, jak wyglądał barek przed wyjazdem, sam przy tym byłem. Ja wychodzę, do zobaczenia.

Alfred pożegnał panicza i gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, wydał z siebie okrzyk rozpaczy. Doczłapał się na kanapę i padł na nią jak długi. Bartek wybrał odpowiedni numer i zamówił sobie taksówkę. Czekając na samochód, wziął haust świeżego, wiosennego powietrza i rozejrzał się dookoła. Przyroda budziła się do życia. Temperatura w końcu zmieniła się z ujemnej na taką w okolicach pięciu stopni. Dworek znajdował się na wzniesieniu, dlatego też prowadziły do niego schody, ciągnące się niemal w nieskończoność. Obok nich znajdowały się połacie jeszcze lekko szarawej trawy z plackami nieroztopionego śniegu. Liczne grono ogrodników pilnowało idealnego kształtu ozdobnych tuj wyciętych w różne wzory – od geometrycznych po zwierzęce. Byli również odpowiedzialni za kolorowe kwiaty, zasadzone w różnych miejscach oraz za zwierzęta spacerujące po okolicy – między innymi króliki, kaczki czy pawie. Bartek, po pokonaniu schodów, podszedł jeszcze kawałek do asfaltowej drogi i znalazł się przy sadzie. Teren był bardzo podmokły, co było skutkiem topniejącego na wzgórzu śniegu. Chłopak od razu przeszedł na asfalt, lecz i tak mocno pobrudził kosztowne buty. Drzewa dookoła były jeszcze nagie, choć na niektórych widać było już pąki. Ptaki dawały popis swoich wokalnych umiejętności, słońce leniwie wyłaniało się zza chmur, a kierowca pojawił się na horyzoncie. Bartek wsiadł do taksówki i kazał zawieźć się do jednej z lepszych restauracji w Godychowicach. Prowadził ją znany szef kuchni, podróżnik i osobowość medialna. Pojawiał się w telewizji, a nawet pisywał artykuły oraz wymyślał przepisy, pojawiające się w poczytniejszych gazetach. Jego restauracja była wielokrotnie nagradzana, a żeby się do niej dostać, trzeba było zamawiać stolik z miesięcznym wyprzedzenie, ale jako że Tomasz Łędzki był dobrym znajomym szefa kuchni, Bartek dostał stolik bez kolejki. Zamówił stek argentyński podawany z ziemniakami oraz kilkoma innymi warzywami. Trochę się naczekał na swoje danie, ale zdecydowanie było warto. Średnio krwiste mięso zostało przygotowane w punkt – w środku pięknie różowe, z zewnątrz mocno brązowe z drobnymi czarnymi spieczeniami. Przyprawione wyłącznie solą i pieprzem cieszyło kubki smakowe wyrazistym, wołowym smakiem. Przed usmażeniem miało marmurową strukturę, składającą się z dużej ilości białego tłuszczu pośród mięśnia – była to gwarancja najwyższej jakości. Dzięki temu każdy kęs steka był niesamowicie soczysty, a jedzenie go było czystą przyjemnością, która mogłaby trwać i trwać. To danie zdecydowanie nie było fit. Ziemniaki i warzywa były wyłącznie przerywnikiem, by kawałki mięsa mogły zachwycać na nowo. Porcja okazała się zbyt duża jak na jedną osobę i pomimo szczerych chęci Bartek nie był w stanie dokończyć posiłku. Postanowił więc zabrać resztę do domu i zjeść ją potem, tak by nic się nie zmarnowało. Młody milioner poprosił kelnera, by ten zapakował, co zostało i przyniósł rachunek. Pozostawiając spory napiwek, Bartek opuścił restaurację i natknął się na bezdomnego.

– Panie kochany, królu złoty, jaśnie miłosierny dobrodzieju nieznający biedy, daj pan złotówkę albo coś na ząb. Dwa dni nie miałem jedzenia w ustach… – żalił się mężczyzna.

Od biedaka bił kwaśny zapach potu, jego brudną i opuchniętą twarz porastała gęsta broda, a głowę długie włosy. Skórę miał zniszczoną, a zmarszczki na tyle głębokie, że na czole spokojnie można by posadzić ziemniaki. Bartek zastanawiał się, jak można doprowadzić się do takiego stanu. Przecież on też musi czuć, że śmierdzi, o ile nie jest akurat pijany. Wtedy pewnie wszystko mu jedno. Czy temu człowiekowi nie jest wstyd? Przecież gdzie by nie poszedł, wszędzie spotka się z obrzydzeniem ze strony innych ludzi. Co takiego musi się zadziać w życiu, żeby tak skończyć? Na taki stan pewnie trzeba pracować latami. Bartek spojrzał na człowieka z odrazą i powiedział:

– Jeśli pan chce jadać takie rzeczy, to niech pan pójdzie do porządnej pracy i sobie na taki posiłek zapracuje. Nie dam panu tego, bo to wyjątkowo drogie jedzenie… a poza tym ktoś już na nie czeka – skłamał. – Niech pan najlepiej już sobie pójdzie.

– Kierowniku najmilszy, o promieniu nadziei, co jasno świecisz na mym nędznego żywota niebie, bądźże pan człowiek. Daj chociaż trochę – prosił z miną zbitego psa.

– Powiedziałem raz i zdania nie zmienię. A poza tym, to uważam, że… Zaraz, co pan robi?!

    Bezdomny chwycił za papierowe pudełko i zaczął wyrywać je z rąk Bartka. Ten nie odpuszczał, choć nie miał najmniejszej ochoty na taką szarpaninę. Po chwili opakowanie wyślizgnęło mu się z dłoni, pofrunęło jakby w zwolnionym tempie i spadło, a prawie cała zawartość wylądowała na ulicy.

– Pięknie! Co pan najlepszego narobił!?

Biedniejszy z mężczyzn niespecjalnie przejmował się zarazkami, a i brud był mu nieobcy. Chwycił za kawałek mięsa, zsypał z niego piasek, podmuchał – jakby to miało jakkolwiek pomóc – starł ręką resztę zabrudzeń i włożył najczystszą część do ust.

– Wcale to nie jest takie dobre. Kto to przygotowywał? Jakiś amator chyba albo uczniak może. Mięso surowe w środku, niedopieczone. A niby taka restauracja. A jakie to twarde! Żuć trzeba godzinę, chyba zęby na tym stracę – wybrzydzał.

    Bezdomny zabrał się za nieliczne warzywa, które pozostały w pudełku. Nie miał widelca, więc musiał chwytać je trzęsącą się ręką. Zwykły ziemniak, kawałek marchewki i trochę pieczarek sprawiło, że na jego twarzy zagościł uśmiech. Jadł szybko i łapczywie, wkładając do buzi spore porcje jedzenia na raz. Nie przejął się grymasem obrzydzenia na twarzy Bartka. Wyglądał i zachowywał się zupełnie niczym człowiek pierwotny.


Wtedy myślałem, że ten bezdomny był zwykłym chamem i prostakiem. Teraz wiem, że to ja się nie popisałem. Mogłem zachować się lepiej, oddając temu człowiekowi część posiłku. Młody, rozpuszczony dupek. Facet jadł niczym dzikie zwierzę. W tamtym czasie napawało mnie to obrzydzeniem. Teraz rozumiem, że być może warzyw nie jadł od bardzo dawna, nie miał przecież możliwości, żeby jakieś ugotować lub kupić już przygotowane do zjedzenia. Człowiek może zatęsknić nawet za głupim smakiem ziemniaka, jeśli się tylko do niego przyzwyczai, a potem z niego zrezygnuje. Mogłem dać mu to pudełko i odejść w spokoju, ale zdecydowałem, że to byłoby zbyt wiele. Uważałem też, że zamiast na wino i papierosy, czyli towary drogie i dalekie od niezbędnych, człowiek ten mógł wydać część swoich pieniędzy na wyjście z bezdomności lub chociaż poprawienie warunków swojego życia. Na lekcję pokory nie trzeba było długo czekać.


Perfect – Obracam w palcach złoty pieniądz (rock)5

Home: Tekst
Home: Biografia

Kontakt

Puławska 11, 96-111 Warszawa

(+48) 123 456 789

Dziękujemy za przesłanie!

Home: Kontakt
bottom of page